W piękny ,niedzielny poranek Ja i Moje Dziki ( czyli 12 osobowa ekipa składająca się z 4 zapaleńców i reszty chcącej przeżyć swój pierwszy raz) stawiliśmy się pod Centrum Olimpijskim by z dumą odebrać pakiety na 12 km trasy „machine”.
jak było ?
Minusy :
1. Zbyt dużo ludzi w falach – przy przeszkodach trzeba było czekać do kilku minut! Na mojej fali ( o 10ej) nie było tego problemu, ale doszły mnie słuchy od znajomych, że np.do KingKonga była ponad 20 osobowa kolejka.
2. Brak organizatorów, wolontariuszy przy przeszkodach, robił się chaos, niektórzy nie robili karnych burpeesów, bo nikt nie pilnował przeszkód.
3. Mieliśmy 3 momenty gdy lekko się zgubiliśmy. Oznakowanie trasy było kiepskie: dla osoby która nią idzie i rozgląda się wnikliwie na boki ok, ale dla biegnących ludzi którym pot zalewa oczy niekoniecznie wszystko było takie jasne.
4. Osoby stojące na trasie, za mało wiedzy i zainteresowania biegiem ” nie wiem ile już przebiegliście”. Do tego, że wolontariusze zakrzywiają podawany dystans w góre – to normalka na takich biegach. Ale totalna niewiedza, ups.
5. Brak pryszniców. Tzn były 3 europalety pod płotem i woda w szlaufie ?! ( wężu ogrodowym). Jak się stanęło dalej to woda nawet dobrze leciała. Niektórzy przyjeżdżali z daleka i kilkugodzinna podróż samochodem bez prysznica to nie lada problem. Faceci mieli zdecydowanie lżej bo mogli się rozebrać niemalże do naga, kobiety miały z lekka przerąbane..Oczywiście prysznic wzięłam w tym tłumie osób. Nie żebym wymagała wanny z bąbelkami , w końcu to bieg survivalowy, ale gdyby nie mój wrodzony dystans do siebie i poczucie humoru pewnie z „pryszniców” bym nie skorzystała. Niezły teatrzyk ! 😉
6. Mało wody. Woda była gdzieś w połowie drugiej połowy. Taka do kubeczków z 5 litrowej butelki. Ja z kumplem mieliśmy w sumie niecałe 1,5 l.na cały bieg na dwie osoby. Jeszcze podzieliliśmy się z resztą Dzików. Żadne z Nas nie wyobraża sobie co by było bez wody. Pomimo dobrego nawodnienia dzień przed, po biegu i tak czułam się odwodniona.
Biegło nam się grupą bardzo dobrze. Zaczęliśmy od głębokiej wody, niektórzy nawet pływali. Na 12 km było sporo biegania w porównaniu do ilości przeszkód ( 50), piękne nadwiślańskie tereny i rozlewiska. Bieg pod samą Cytadelą, na górce. Sporo piasku i wody. Jedną z przeszkód był ślizg w pianie i basen z pachnącą pianą. To było bardzo orzeźwiające;)
Mało przeszkód „na ręce”, mało ścianek. King-kong i drabinki pnące się w górę i w dół. Niektórzy mężczyźni nie dawali sobie z tym rady. Dużo miłych rozmów na trasie. Pomocne dłonie.
3 przeszkody sprawiły mi problem:
1.skok z wysokiego na poduszkę powietrzną ( ale przeszkodę pokonałam schodząc po rurce rusztowania i w ostatnim momencie schodząc na poduszkę)
2. rampa. w zeszłym roku pokonałam ją za 3 podejściem, z pomocną ręką kumpla. W tym roku rampę podwyższyli i zabrakło mi kilku centymetrów.
3. W pewnym momencie usłyszeliśmy strzały w lesie. Myśleliście, że to jedno z zadań jakie będziemy musieli wykonać. nawet nie wiecie jak się wystraszyłam gdy z krzaków zaczęli do mnie strzelać !
Koniec końców, bardzo polecam takie imprezy biegać w większej ekipie: płacicie mniej, macie wsparcie na trasie.
Na koniec wzięłam udział w konkursie, który polegał na 20 pompkach, kilkunastu przetoczeniach opony ( takiej, fajnej, dużej) i znów 20 pompkach. Nagrodą była czapka wikinga. Z której zrobiłam potem jednorożca.
To był mój trzeci bieg survivalowy . Po wielu godzinach treningów sportów które uprawiam.
Moje zdanie o takich biegach dla osób początkujących ?
Jeśli masz nadwagę, problemy ze stawami – zapomnij.
Jeśli robisz to dla znajomych – zapomnij.
Jeśli zerwałeś się z kanapy, a trening wzmacniający mięśnie i ścięgna brzmi dla Ciebie obco- zapomnij.
Dlaczego ? Nie ma sensu wydawać tyle kasy, żeby na każdej przeszkodzie robić burpeesy. Na wszystko przyjdzie czas. Trochę rozsądku i pokory. Wiem, że to trudne słowa i że 21 wiek nie uznaje pokory. Ale trening tego uczy. Tego wymaga.
Pogoda dopisywała, parno, duszno, słońce, za to błyskawicznie się wysychało po wodnych przeszkodach. 😉
Biegło się przyjemnie, była moja ukochana lina, na której rozwaliłam sobie ponownie nogę ( którą miałam zerwana po ostatnim wchodzeniu na linę). Ale zaopatrzyłam sobie ranę listkiem jako plastrem i łodyżką jako bandażem. Prawdziwy survival.