Dziś tekst w temacie ,który kiełkował w mojej głowie od ponad miesiąca, a mianowicie o OSTRYM WPIERDOLU NA TRENINGU ( co wrażliwszym polecam kliknięcie krzyżyka w prawym górnym roku ekranu, gdyż to okrutne i wulgarne słowo „wpierdol” będzie pojawiać się w tym tekście bardzo często).
Tekst adekwatny do rzeczywistości, mający na celu spowodowanie, że już nikt na moich treningach nie powie „ Pani Trener, to może dziś jakiś większy wpierdol ? „ bo raz na zawsze wyjaśnię swoje stanowisko w tym temacie.
Na swojej instruktorskiej drodze, usłanej różami chwały i wszechobecnego splendoru spotykam się często z wymaganiem „spuść mi wpierdol. Chce rzygać po treningu, chce być maksymalnie zmęczonym/zmęczoną”. Nie ja jedna, dostrzegam to zjawisko. Rozmowy ze znajomymi – trenerami potwierdzają tę obserwację, a i czytający ten tekst Instruktorzy z pewnością będą mieli coś do dodania w tym temacie 😉
Tak więc ( uwaga ; ogłoszenie parafialne ): ja zwolenniczką spuszczania wpierdolu nie jestem. Sadomaso też nie.
Wpierdol to może Ci spuścić ojciec w patologicznej rodzinie. A żeby wytłumaczyć swój brak utożsamiania się z powyższym przytoczę kilka faktów i argumentów :
Jestem zwolenniczką podejścia do treningu jako do PROCESU – to załatwia sprawę. Chcesz coś osiągnąć ? Miej plan treningowy i trzymaj się go. Nie przeskoczysz pięter, wchodź schodami.
Szczególną chęć treningu do zezgonowania, widzę u osób które nie mają pojęcia o organizmie ludzkim i procesach odpowiedzialnych za progres, kierujących się słomianym zapałem, chęcią „przypakowania” , „pociśnięcia” jakiś zawodów. Ostry wycisk na każdym treningu prowadzi do wyczerpania i kontuzji. „czuję się na siłach „ – powiesz. Osoby początkujące mają szybki skok progresu, natomiast jeśli zapytasz osobę która TRENUJE pod jakiś konkretny cel zawodowo , lub półamatorsko nazwijmy to tak – na pewno powie Ci, że nie jest to rozsądne.
Są tacy, którzy muszą zawsze więcej, szybciej, wziąć większy ciężar od reszty. I ja też to mam, ale nauczyłam się panować nad tym.
Znacie to? Ci z rodzaju „ hej hop do przodu, tacy twardzi, tacy mądrzy, tacy nie do złamania „ . Lecz nie z powodu faktycznej potrzeby, a z podpowiedzi własnego ego nijak mającego się do prezentowanej techniki. Słowem, to, że weźmiesz większego kettla nie znaczy, że jesteś lepszy. Nie sztuką jest trenować (?!) na jakimś maksie i cholernie kaleczyć technikę, a potem mówić „te kettle to złe są, bo coś mnie stawy bolą po nich”. O wiele bardziej doceniam mężczyzn którzy potrafią powiedzieć „ o chujowo jak barszcz mi to wychodzi, racja, wezmę kettla rozmiar mniejszego, popracuję nad przypięciem, jednak kettle wymagają pokory etc etc. „ . Taki to ma jaja. I mózg do tego. Rozumiecie ?
Więc nie goń za ciężarem, a jeśli już musisz mieć jakiegoś króliczka żeby poczuć się bardziej męskim ( bo to głównie sorry Panowie Wasz problem) goń za lepszą techniką, lepszą jakością ruchu, większą ilością serii. I zawsze pomyśl „ po co? „ i zawsze pomyśl „ przecież mój trener jak dobry gospodarz wie jak i kiedy posiać, żeby zebrać obfity plon”. Wyszło nieco biblijnie, ale porównanie przednie.
Zacznij odróżniać mocny trening od tego który Cię zmęczy bezsensownie. Dopóki Twoja technika przy podstawowych ćwiczeniach nie jest idealna (tyczy to się nie tylko dźwigania żelaza, ale podstawowych „bodyweightów” jak pompki, przysiady i plank, czy techniki biegu )– nie masz po co łapać się trudniejszych spraw, większych ciężarów. Proste i logiczne. Słyszeliście żebyś ktoś uczył pierwiastkowania dzieciaka która nie umie liczyć do dwudziestu ?
Trening na którym się nie spocisz, nie oznacza złego treningu. Rozsądnie dobrany trening : co z czym po czym w tylu powtórzeniach w tylu seriach to logiczny ciąg zaplanowany przez Instruktora który ma Ci zrobić dobrze. Być może nie jesteś tego w stanie zrozumieć i odczuć po treningu, ale uwierz Twoje ciało, zdrowie i wyniki za „x” czasu Ci podziękują. Ufaj swojemu trenerowi.
Trening po którym będziesz miał ochotę na więcej to dobry znak. Ja trenuję po to by żyć lepiej i bardziej. Być sprawniejsza. Nie męczyć się fizycznie przy najprostszych czynnościach. Hartować charakter jak stal ( i żelazo;) . Jednostka treningowa w której stawiasz na budowanie siły, poprawę mobilności, tudzież nabieranie umiejętności fizycznych jest o wiele sensowniejszy wyjściem niż robienie czegoś tylko po to by się zmęczyć.
Nie zrozumcie mnie źle – wiem jak ciężko trenować, nie raz leżałam po treningu i 15 minut myślałam jak się nazywam i co było na śniadanie, ALE to, że raz na jakiś czas tak przycisnę – oznacza to, że moja technika i kondycja mi na to pozwalają. Jestem na pewnym poziomie wytrenowania od 13ego roku życia i wiem kiedy i po co robię coś mega ciężkiego.
Ciężka praca + dobre efekty nierówna się „zajazd” .
Co z tego, że jestem w stanie zmęczyć każdego z Was w 10 minut tak żebyście rzygali i nie będzie to tęcza ? PO CO ?
Dobry Instruktor to taki który wie co robi, a programowanie treningowe które proponuje swoim Podopiecznym ma na celu coś więcej niż tylko ich zmęczyć.
Zawsze uważałam, że „ go hard or go home” to głupia dewiza. Nie ma koguta we wsi, żeby codzienne doprowadzanie się do zakwasów, tudzież trenowanie z doskoku raz w tygodniu jakbyś chciał nadrobić wszystkie stracone lata „niebycia” na treningu wyszło Ci na zdrowie. Napisz sobie dużymi literami na ścianie, w notesie lub wypaćkaj magnezją na czole „ zakwasy to nie zawsze jest progres” to znaczy, że Twoje mięśnie zostały uszkodzone, bo nie były gotowe na to co im zafundowałeś. Więc chwalenie się „ Twój trening jest kiepski, bo nie mam po nich zakwasów, ja to robię takie, wiesz, porządne, że zakwasy 3 dni się utrzymują” – prowadzi Cię donikąd.
Znam ludzi którzy nie potrafią ustać na jednej nodze, przypiąć brzucha, a porywają się na biegi kilkudziesięciu kilometrowe nie mając nawet 5 km na swoim koncie. Taaak, XXI wiek to czas bycia zajebistym, wiecznego challengowania, wszystkiego co szybkie i ekstremalne. To też totalny brak pokory do rzeczywistości i brak używania mózgu.
Trening po którym tydzień nie jesteś w stanie kiwnąć palcem, dupą czy czym tam preferujesz nierówna się dobry trening. W Polsce istnieje tendencja (nie wiem czy bardziej wypracowana działaniem co mniej myślących fitnessowych-trenerów, czy frustracją samych Polaków spowodowaną napięciem w pracy) chęć „zarżnięcia się „ na treningu.
Dobry trening to taki po którym czujesz, że góry możesz przenosić.
Dobry trening to taki na którym pokornie i cierpliwie pracujesz czekając na efekty i nie przyświeca temu hasełko „ból, Panie, ból”.
Na koniec małe porównanko, z kotem w roli głównej, bo akurat swojego mam pod ręką. Przyjść do swojego trenejro po wpierdol to tak jak kupić rasowego kota i narzekać, że coś jednak nie do końca jest wychowany i to co zostawia w kuwecie strasznie śmierdzi.
Czyli, kończąc, da się trenować mocno i skutecznie, ale i mądrze. Przyznaj się ile razy odpuściłeś potreningowe rozciąganie lub rolowanie bo już nie miałeś siły? Ile razy rezygnowałeś z czegoś po treningu ( np. kina ze swoją lubą), bo padłeś po treningu ? Ile razy zrobiłeś „x” powtórzeń w „y” czasie kosztem techniki ? Ile razy zbagatelizowałeś przemęczenie, zaczątki kontuzji, przeciążenie, bo gdybyś odpuścił trening wyszedł byś na mięczaka ?
No to gol. Trafiony zatopiony.
Każde takie „zajechanie” gdzieś się odbije. Na kimś, na czymś, lub gdzieś.
Szanuj swoje ciało. Swój układ nerwowy, który trening przeżywa sto razy bardziej niż ciało .
Trenujemy po to żeby być sprawniejsi. Myślę że wielu zapłaci ze małpią pogoń za ciężarem i maxami kosztem techniki. Umówmy się codziennie zajeżdźanie się do zakwasów i prawie porzygu nie jest zdrowe, a wiele osób niestety tak traktuje trening : „do zajebania”. Dla Kowalskiego który przychodzi ot tak do boxa / na siłownię etc. zza biurka i ledwo jest w stanie poprawnie podnieść z ziemi swojego kota, a co dopiero dziecko- wybór jest oczywisty.